Lubię buszować wśród starych i wielkich rogalińskich dębów. Każda pora roku i dnia są dobre. Każda ma swój urok.
Mój styl
Zazwyczaj jeżdżę tam z Poznania rowerem, 20-25 km w jedną stronę. Długość zależy od trasy. Mam do wyboru opcję przez: Górczyn, Luboń, Łęczycę, Puszczykowo, Puszczykówko oraz Rogalinek. A druga jest przez: Starołękę, Czapury, Wiórek, Sasinowo i w końcu Rogalinek. Mniej więcej połowę z tego stanowią drogi rowerowe (może więcej). Reszta to szosy.
Z Rogalinka można rowerem wjechać na Łęgi Rogalińskie i drogami oraz ścieżkami przemierzać cały teren. W bardziej atrakcyjnych miejscach rower pozostawiam może na pół godziny i fotografuję. Raj. Kto chce dowiedzieć się, o co mi chodzi, powinien zrobić to w realu.
Jest też inny sposób poruszania po Łęgach- całkiem pieszo. Rower pozostaje przy kościele w Rogalinku przymocowany do stojaków. I dalej gdzie dusza poniesie.
Drugie rozwiązanie jest lepsze, ale wymaga więcej czasu.
Tak w ogóle, to jestem zwolennikiem prawie całodziennych wypraw rowerowych. Do takich trzeba się odpowiednio przygotować. Myślę o ubraniu i jedzeniu. I raczej potrzebne będą sakwy.
Rowerowa filozofia
Kolejny już raz ku rogalińskim dębom wybrałem się wczoraj. Według prognozy pogody, miał padać śnieg i być mgła, ale od godziny 10-tej. Kilkugodzinne opady. Temperatura poniżej zera, ale blisko niego. Dobra okazja do fotografowania dębów.
Moja filozofia wypraw rowerowych sprowadza się do tego, że najważniejsze jest odwiedzanie ciekawych miejsc i fotografowanie. Trasa i szybkie tempo jazdy są na drugim miejscu. Owszem chodzi też o wysiłek, aktywność fizyczną dla zdrowia, ale tego nie stawiam na pierwszym miejscu. Drugie miejsce to też podium.
Śnieżne czary
Skoro progności pogody przewidywali opady po 10-tej, to chcąc dotrzeć do celu po względnie łaskawej dla roweru trasie wyjechałem o 9-tej. Wariant przez Starołękę. I rzeczywiście, koło 10-tej zaczęło pruszyć. Wtedy zbliżałem się już do Rogalinka. Po mijających mnie samochodach na szosie pozostawaly śniegowe wzory. Trasa więc przyczepna i bez większych kłopotów przejazdowych.
W Rogalinku i na początku na Łęgach włączyłem inny tryb. Nieco jedzonka, by mieć siły na kilka godzin wałęsania się. Włożyłem na siebie schowaną w sakwach dodatkową bluzę. Na wierzch narzuciłem jeszcze płaszcz przeciwdeszczowy (i równocześnie przeciwśnieżny). Aparat fotograficzny powędrował pod przeciwdeszczówkę (wczoraj przeciwśnieżynkę). Aparat miał tam bardziej sucho i cieplej. Technika powinna być chroniona.
W mocno wypastowanych butach chodziłem tu i tam szukając ciekawych ujęć. Mgła okazała się względnie rzadka. Było przepięknie. Sypiące i powiewające na wietrze płatki śniegowe. Łęgi coraz bielsze. Śnieg nie oszczędzał niczego. Osiadał na wszystkim, na drzewach, trawach, starorzeczach, kopcach krecich, na moim plecaku, rowerze, no i na mnie. Opady stałe.
Focenie to umiejętność
Fotografowanie w takich warunkach nie jest wcale łatwe. I nie chodzi tu tylko o ochronę aparatu przed wilgocią i zimnem. Brak dbałości może spowodować zniszczenie aparatu lub szybsze wyładowanie akumulatorów, czyli przykre niespodzianki.
Przy padającym i powiewającym śniegu ważny jest kierunek wiatru. Nie mając daszku nad głową, zdjęcia realnie można wykonywać zza przeszkód, np. dębów będąc ustawionym zgodnie z kierunkiem wiatru. Nie chcielibyście chyba, żeby aparat odmówił współpracy. Ważna jest też jakość zdjęć.
Okienko aparatu szybko zachodzi mgłą i nie widać wiele. W moim przypadku parują również okulary. Przed zrobieniem kolejnych zdjęć trzeba wycierać okulary i od czasu do czasu filtr na obiektywie. Na nim potrafią osiąść śnieżynki, a jaki będzie efekt- wiadomo. Ręce marzły mi nawet w rękawiczkach, stąd między poszczególnymi fotkami konieczne były przerwy na ocieplenie rąk. Te lądowały wtedy w kieszeniach płaszcza. W międzyczasie szukałem ujęć. Nie martwiłem się o buty i podwójne ciepłe skarpety. Zresztą do samego powrotu nic nie przemokło.
Trzeba było działać szybko. Na początku manual nie współpracował ze mną, jak tego sobie życzyłem. Jednak błyskawicznie ogarnąłem się. Z prognoz pogody wiedziałem, że jak tego dnia nie zdążę, to następnego śnieg stopnieje i koniec okazji.
Powroty
Po kilku godzinach trzeba było wracać. Jak wyszedłem na docelową szosę zastałem tam inny świat. Wszystko zasypane, na biało. Jezdnia również. Samochody jechały ostrożnie może 20-30 km/h. Na jezdni tylko wytarte przez pojazdy torowiska. Nieco lodowych dodatków tu i tam. Z ostrożności więc prowadziłem rower do pierwszego dostępnego chodnika.
Chodniki z reguły były zasypane. Po takich jechać trudno. W końcu jednak wsiadłem na rower na początku jadąc chodnikami. W śniegu jedzie się topornie, prawie jak po piachu. Czas szybko mijał. Powoli brnąłem do przodu. Na bezpieczniejszych i mniej uczęszczanych odcinkach jechałem szosami. Od czasu do czasu czułem za sobą zwalniające samochody. Kierowcy woleli nie wyprzedzać w takich warunkach. To dobrze. Przy skrętach zagrożenie ślizganiem się wzrasta. W miejscach niepewnych prowadziłem rower. Taka jazda jest wolniejsza, kosztuje sporo sił, no i mięśnie coraz to silniej „namleczone” przez kwas mlekowy. Po pewnym czasie zaczęły łapać kurcze.
Atrakcje zimowe
Z atrakcji po drodze pamiętam ćwiczenia samochodowe na autodromie Skody w Poznaniu. Wydawało mi się, że śnieg tam odgarnięto, a w niektórych miejscach wylewana była woda. Z Kierowcy ustawiali się w rządku, by na swoich mechanicznych rumakach jak najlepiej przejechać ten spory całkiem odcinek. Ślizgi piękne, ale jeden przejazd okazał się bezbłędny.
Podobne próby czynili kierowcy w innych mijanych przeze mnie miejscach. Nie było one już tak efektywne, jak na autodromie. Za to efektowne ślizgi, jak najbardziej.
Zdecydowani zwolennicy sanny ciągnęli sanki ze swoimi pociechami. Dzieciaki zjeżdżały po pochyłościach, z górek. Od 20-tego roku życia trochę zazdrościłem tego dzieciakom, bo starym baranom nie wypadało już zjeżdżać.
Niektórzy zgarniali warstwę śniegu z przydomowych chodników. Na ich twarzach widać było zadowolenie z dobrze wykonanej pracy.
Ja też miałem swoją atrakcję. W jednym miejscu przysypanym śniegiem próbując pod skosem wjechać na chodnik zaliczyłem niezły ślizg. Na szczęście nic wielkiego się nie stało.
Inni spacerowali ze swoimi pieskami lub może zastanawiali się, czy zrobić bałwana.
Gdy wprowadzałem rower do „garażu” napotkana w piwnicy sąsiadka widząc mnie z rowerem stwierdziła przyjaźnie: „tak hartowała się stal”.
Dzisiaj
Owszem czuję mięśnie, ale już nie kurczą się samoistnie. Wena twórcza dopisuje i humor też. Mam wrażenie, że po wczorajszych przygodach stan mojego organizmu jest dobry.
Do zobaczenia.